poniedziałek, 19 grudnia 2011

Robert Silverberg, Zamek Lorda Valentine’a

„Zamek Lorda Valentine’a” to pierwsza powieść ze znanego cyklu o planecie Majipoor.
Valentine budzi się w pobliżu miasta Pidruid. Nie pamięta, jak się tam znalazł, ani kim konkretnie jest. Z przeszłością łączy go jedynie bogato wyposażony mieszek. Niestety, Valentine nie jest nawet świadomy wartości trzymanych w nim monet. W mieście za kilka dni odbędzie się wielki festyn, na którym mieszkańcy świętować będą przybycie Koronala. Władca traktowany dotąd z szacunkiem, zaczął w ostatnim czasie wydawać osobliwe rozporządzenia. Jednak sny płynące od Pani i Króla Snów nie dają powodu do niepokoju, więc mieszkańcy zamierzają świętować hucznie. Valentine z braku innych pomysłów, dołącza do grupy żonglerów. W miarę upływu czasu jego sny zostają zdominowane przez straszne obrazy zniszczonej planety. Czy Majipoorowi grozi niebezpieczeństwo i czy ma z nim coś wspólnego Koronal o imieniu... Valentine?

poniedziałek, 24 października 2011

Wojciech Cejrowski, Gringo wśród dzikich plemion

Zawsze mi się wydawało, że jeśli ktoś podróżuje po świecie, jest go po prostu ciekawy. Interesują go ludzie oraz podobieństwa i różnice, które go z nimi łączą i go od nich dzielą. Wydawało mi się, że taki podróżnik jest obserwatorem, stara się znaleźć wspólny mianownik dla ludzi z kultur zamieszkujących najbardziej fantastyczne zakamarki naszej planety. Taki podróżnik nie ocenia tylko opisuje, dodając kontekst dla jak najlepszego zrozumienia. Więc jeśli taki podróżnik napisze książkę, będzie to książka o ludziach, których odwiedza. Tymczasem książka Cejrowskiego jest przede wszystkim o nim samym, jest cejrocentryczna. Co wiem po jej przeczytaniu? Wiem, że Cejrowski-Kocha-Dzikich. Wiem, bo mi to ciągle powtarza, ale jednak tak naprawdę żadnego osobiście nie spotykam. Dzicy nie występują pod imionami. Płyną przez karty tej książki jednorodną masą, która stanowi tylko tło dla przygód autora. A o swoich przygodach Cejrowski opowiada dość wnikliwie. Wiem, że przeszedł granicę gwatemalsko-honduraską na książeczkę zdrowia, wiem, że miał w palcu larwę motyla canero, wiem, że ileś tam razy otarł się o śmierć, a wybrnął tylko dzięki swojemu niepowtarzalnemu sprytowi i tupetowi. Rozbudowane ego autora ustępuje na chwilę miejsca tylko innym białym – misjonarzowi, łowcy motyli czy Blondynce. Dzicy natomiast występują jako tragarze, przewodnicy i konwojenci. Robią to, co zawsze – służą białemu.

środa, 19 października 2011

Brian Aldiss, Non stop

Plemię Greena przemierza wszechświat nie zdając sobie sprawy, że ich dom to tak naprawdę statek kosmiczny. Tę wiedzę tajemną posiada kapłan Marapper, który namawia m.in. myśliwego Complaina na wyprawę w poszukiwaniu Sterowni. Chciwy i chytry kapłan chce władzy nad statkiem. Żeby jednak tego dokonać konieczne jest przedarcie się przez porośnięte ponikami Martwe Drogi i pokonanie mieszkańców Dziobu. Na drodze czyha sporo niebezpieczeństw, z których inteligentne szczury i porozumiewające się telepatycznie ćmy to nic w porównaniu z Gigantami i Obcymi. Cała ich wyprawa zmierza do zaskakującego finału, dzięki któremu odkryją prawdę o nich samych.
„Non stop” to pierwsza powieść SF tego znanego amerykańskiego pisarza. Wydana ponad pół wieku temu, poza pistoletami atomowymi, nie razi anachronicznością. Za to trzyma w napięciu od pierwszych stron. Razem z bohaterami startujemy od stanu całkowitej niewiedzy, by zostać oświeconymi na końcu książki. „Non stop” to przykład dobrej fantastyki przygodowej. Ale nie tylko. Można w niej doszukać się odprysków naszych współczesnych pragnień. Bo czy ludzkość nie przemierza kosmosu, nie wiedząc zbytnio skąd i dokąd zmierza? I czy nie ma nadziei na to, że spotka w końcu jakiś światlejszych obywateli wszechświata, którzy wytłumaczą, o co w tym wszystkim chodzi? Tymczasem, mówi Aldiss, jesteśmy skazani na niewiedzę a nasze „życie jest długą, trudną podróżą”, w której widzimy tylko cienie na ścianach jaskini.

poniedziałek, 17 października 2011

Jacek Bocheński, Antyk po antyku

Miało być tak pięknie. Zachęcona opisem na okładce, nastawiałam się na prawdziwą podróż przez wieki z profesorem erudytą. Miał być dla mnie jak Wergiliusz, który oprowadzi mnie po zaświatach antyku. Mieliśmy razem tropić starożytne wątki we współczesności. Miałam wsłuchiwać się w jego „pełne subtelnego humoru refleksje”, miałam czerpać pełnymi garściami z jego wiedzy. Cóż... Tymczasem z siedmiu esejów, które składają się na niewielki „Antyk po antyku”, tylko jeden (pierwszy) zdaje się spełniać te kryteria. Reszta, poza nielicznymi fragmentami, to po prostu zapiski (pamiętnik) starszego pana, które dla biografów profesora (i nie tylko) na pewno okazały się ciekawe – jego przyjaźń z Herbertem, okoliczności wydania „Boskiego Juliusza” lub rozważania o tym, kiedy Stempowski zaczął myśleć o przybliżeniu polskim czytelnikom Owidiusza. Trudno jednak uznać utyskiwania na to, że nie uczy sie już łaciny w szkołach za tropienie antycznych wątków we współczesności. To mniej więcej tak, jakby napisać, że Madonna jest katoliczką, bo ma na imię Madonna i w dodatku śpiewa „Like a virgin”. Niestety znów wydaje mi się, że wydawcy poprzestali na przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron książki. Co więc ciekawego jest w tym jednym eseju? Dowiadujemy się z niego, jakie są społeczne skutki rewolucji przemysłowej, kto właściwie uczy dziś kogo, kim jest Homo novans i czy to przyjemny typ oraz jak to wszystko było kiedyś (czyli w starożytności). Ale, żeby za pięćdziesiąt stron od razu nominować do Nike 2011?

piątek, 7 października 2011

Martyna Wojciechowska, Kobieta na krańcu świata 2

Przyznaję – sięgnęłam po tę książkę ze względu na postać autorki. Imponuje mi tym, że realizuje w życiu swoje marzenia, ciągle prze naprzód i nie przeszkadzają jej w tym nawet najwyższe góry na naszej planecie. Imponuje mi, że nie zrezygnowała z tego wszystkiego na rzecz macierzyństwa. Wiele kobiet w Polsce rezygnuje ze swoich planów zawodowych, bo utarło się, że jeśli tego nie zrobią, będą złymi matkami. A bycie „złą matką” ma mniej więcej taki wydźwięk jak „gej Żyd”, czyli negatywny.
No więc zaimponowała mi postać autorki, ale mimo wszystko spodziewałam się banałów w rodzaju: „kobiety są szyją, która kręci głową” – takich wyświechtanych frazesów o roli kobiet i mężczyzn. Tymczasem... książka mnie zaskoczyła.

środa, 28 września 2011

Isaac Asimov, Fundacja

Wydana w 1951 roku w USA „Fundacja” to cztery opowiadania (z ośmiu) opublikowane w czasopiśmie Astounding Magazine między rokiem 1942 a 1950. Opowiadają o pierwszych stu latach po założeniu Fundacji przez Hariego Seldona na peryferiach Galaktyki. Akcja rozpoczyna się w stolicy Imperium, Trantorze. Powierzchnia planety wynosząca 75 mln mil kwadratowych jest w całości zurbanizowana. Zamieszkuje ją ponad czterdzieści miliardów ludzi, którzy skupiają się głównie na obsłudze administracyjnej Imperium (obejmującego 25 mln zamieszkanych planet Galaktyki). Trantor jest w całości uzależniony od dostaw towarów z innych planet. W samym sercu Imperium Hari Seldon, naukowiec psychohistoryk, głosi herezje o jego upadku. Twierdzi, że dzięki wyliczeniom statystycznym opartym na danych geopolitycznych jest w stanie podać dokładną datę katastrofy i liczbę barbarzyńskich lat po niej. Władze Imperium nie są zadowolone. W wyniku pokazowego procesu zgadzają się na kompromis – utworzenie na odległym Terminusie Fundacji, która ma zająć się spisywaniem i katalogowaniem wszelkiego dziedzictwa kulturalnego ludzkości. W ten sposób wpływ barbarzyńskich lat ma zostać zminimalizowany. Jednak to tylko przykrywka a wie o tym jedynie Hari Seldon. Z czasem instytucja naukowa przeradza się w siłę polityczną, a następnie w osobny organizm państwowy. W czasie rządów wykorzystuje kolejno naukę, która następnie przeradza się w religię, która następnie przeradza się w handel. Dzięki nim Fundacja jest w stanie zapanować nad nieprzychylnymi sąsiadami i rośnie w siłę. Tymczasem Imperium pogrąża się w coraz większym chaosie a władzę w różnych jego dawnych częściach przejmują barbarzyńcy. Ale jest jeszcze nadzieja. Po drugiej stronie Galaktyki, miliony lat świetlnych od Terminusa, Hari Seldon założył bliźniaczą Fundację.

wtorek, 27 września 2011

Peter Watts, Ślepowidzenie

Pierwszy Kontakt według Wattsa nastąpi za niecałe sto lat, w roku 2082. Nad Ziemią przyszłości pojawiają się tysiące Świetlików – małych, znikających w atmosferze satelit pozaziemskiego pochodzenia. Na spotkanie Obcym zostaje wysłany statek o nazwie Tezeusz, który na pokładzie wiezie dość nietypową załogę. Jego kapitanem jest wampir Jukka Sarasti, który tylko teoretycznie nie stanowi zagrożenia dla pozostałych – odpowiedzialne za to geny zostały zlikwidowane podczas procesu ożywiania. Poza nim na statku leci Banda, czyli cztery rozszczepione osobowości w jednej osobie Susan James. James jest lingwistką odpowiedzialną za komunikację z Obcymi. Badanie Obcych powierzono biologowi Isaacowi Szpindlowi a ewentualną walkę major Amandzie Bates. Piątym członkiem załogi jest narrator, Siri Keeton, syntetyk informacji, obserwator. Ziemia, którą opuszczają, to miejsce, gdzie medycyna jest na poziomie pozwalającym na swobodną modyfikację organizmów. W ten sposób ludzie pozbywają się chorób i udoskonalają swoje mózgi w innych celach. Dysponują też oczywiście doskonałą technologią, która pozwala na dalekosiężne podróże kosmiczne. Jednak nie rezygnują z zamiłowania do ułudy. Niektórzy decydują się na ofertę Wirtualnie Wszechmocnych – wykupują miejsce w Niebie, gdzie wszystko, co ich otacza jest wytworem ich własnej świadomości – żyją w swoich własnych światach. Nie rezygnują przy tym z kontaktu z ludźmi żyjącymi w realu, przynajmniej do momentu wniebowstąpienia. W Obłoku Oorta Tezeusz spotyka statek Obcych, Rorschacha. Obcy nie okazują się ani wielkimi gadami, które chcą zniszczyć człowieka bez wyraźnego powodu, ani istotami przypominającymi ludzi, tylko będącymi na znacznie wyższym poziomie rozwoju. Kim więc są? Może łatwiej będzie powiedzieć, kim nie są. Nie są na pewno tacy, jakimi ich sobie wyobrażaliśmy do tej pory. Wyprawa Tezeusza kończy się porażką, oba statki zostają zniszczone. W drogę powrotną wyrusza Siri Keeton, ostatni żyjący członek załogi Tezeusza.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Ursula K. Le Guin, Lawinia

Lawinia to milcząca bohaterka „Eneidy” Wergiliusza, żona Eneasza. Według przepowiedni ma poślubić cudzoziemca, który nawiedzi ziemie Lacjum. Na tym kończy się jej rola w starożytnym poemacie. Ursula K. Le Guin przywraca ją do życia po przeszło dwóch tysiącach lat i daje możliwość opowiedzenia tej historii z własnego punktu widzenia. Najpierw dzieciństwo i młodość, rozpacz i szaleństwo matki po stracie braci, potem adoratorzy, uczestnictwo w rytuałach, wojna, ślub z Eneaszem, w końcu jego śmierć i jej dalsze samotne życie. Lawinia dostaje jednak od autorki coś jeszcze – kontakt ze swoim stwórcą (Wergiliuszem) i wiedzę o zdarzeniach, które dopiero nadejdą. To więcej, niż mogą liczyć inni śmiertelnicy. Może to rekompensata za wieki milczenia.
Opowieść zawarta w „Lawinii” ma ponad dwa tysiące lat. Trudno więc oczekiwać od niej czegoś zaskakującego. Wątki, postacie, zachowania zdążyły już utrwalić się na dobre w naszej kulturze – po prostu w ogóle ich nie dostrzegamy. Znamy tysiące takich bohaterek, małżeństw, relacji, wojen. Dlatego książka może być momentami nużąca. Jednak w ocenie należy wziąć też pod uwagę kontekst. Le Guin chyba ma tego świadomość. W posłowiu obszernie tłumaczy swoje zafascynowanie wczesnym Rzymem, jego zasadami, rytuałami, traktowaniem kobiet. Jej zafascynowanie widać w ogromnej wiedzy, jaką autorka dzieli się z czytelnikiem opisując kult bóstw, przyrodę, a nawet położenie geograficzne. Przypomina też, że wszystko to stanowi część, fundament naszej europejskiej kultury. Powinni o tym pamiętać szczególnie ci, dla których Europa zaczęła się wraz z nastaniem chrześcijaństwa.
Podobny pomysł miała parę lat temu Margaret Atwood. W „Penelopiadzie” oddała głos czekającej na Odyseusza Penelopie. Obie książki można zaliczyć do nurtu odkrywających HERstory w HIStory.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Anna Laszuk, Dziewczyny, wyjdźcie z szafy!


Ta książka to zbiór wywiadów przeprowadzonych z polskimi lesbijkami. Tak, takowe istnieją, czy się to komuś podoba, czy nie.

Siłą tej książki jest różnorodność. Wśród rozmówczyń Laszuk są: aktywistki feministyczne, matki, przedszkolanki, byłe zakonnice, świeckie działaczki kościelne, psycholożki i artystki; kobiety ze środowisk wiejskich i miast; wychowujące dzieci, w związkach i singielki. Lesbijki występują pod każdą szerokością geograficzną i w każdej grupie społecznej. Na każde 25 kobiet, które znasz, statystycznie jedna to lesbijka (4%). Ta książka to zbiór ich historii – czasem szczęśliwych, czasem nasączonych stereotypami, również wewnętrznymi, a na pewno trudnych w starciu z Polską Normą i Tradycją. Jeśli się komuś wydaje, że homoseksualizm to współczesny import z zachodu, polecam fascynujące historie lesbijek po sześćdziesiątce. Nie trzeba chyba mówić, że w PRL kobiety nie tylko nie były dyskryminowane, jak zapewniali towarzysze, ale też wszystkie były heteroseksualne. Wrażenie wywierają też opowieści byłych zakonnic i kobiet o poglądach prawicowych, które muszą pokonać więcej barier niż zwykle: swoje stereotypy, stereotypy zakorzenione w społeczeństwie, ale przede wszystkim wrogie z zasady nastawienie samego kościoła (chociaż powinnam chyba napisać Kościoła, bo chodzi o ludzi a nie o budynek). Poza tym na uwagę zasługują historie kobiet biseksualnych, które w polskiej świadomości politycznej i społecznej praktycznie nie istnieją.

Na końcu książki znajduje się kalendarium wydarzeń ważnych dla ruchu LBT w Polsce i na świecie, opracowane na podstawie informacji ze stron lesbijka.org.pl i porozumienie.lesbijek.org.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Ursula K. Le Guin, Miasto Złudzeń

Lubię Ursulę K. Le Guin za kilka rzeczy. Lubię jej spokojną narrację, bogatą w opisy przyrody, miast, ludzi, zjawisk i wszystkiego tego, co we współczesnej fantastyce zdaje się schodzić na dalszy plan. Lubię to, że podejmuje uniwersalne tematy związane, na przykład, z kondycją człowieka. W „Mieście Złudzeń” odziera swojego bohatera (Falka) z pamięci, a tym samym tożsamości, i każe mu tułać się po obcym świecie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: „kim jestem?” . Prawdę, paradoksalnie, znajdzie w tytułowym mieście złudzeń, Es Toch, zamieszkiwanym przez Szinga, których zwą Kłamcami. Lubię u Le Guin brak prostych odpowiedzi i przewidywalnych zakończeń. A chyba najbardziej lubię bohaterów Le Guin. Gdy ich poznajemy, są słabi i niedoświadczeni, zagubieni gdzieś wśród wydarzeń, w które obfitują ich światy. Ich historia jest ich drogą ku wiedzy i doświadczeniu. Przebywając ją, stają się silniejsi, bardziej odporni, zdobywają wiedzę, również o sobie. Lubię ich za brak jednoznaczności i kwestionowanie narzuconych ról – np. związanych z płcią w „Lewej ręce ciemności” lub tożsamościowych w „Mieście Złudzeń”. Przez nich, historie Le Guin nabierają charakteru uniwersalnych przypowieści. Fantastyka w jej wydaniu to próba opowiedzenia o realnym człowieku za pomocą odniesień do nierealnych mieszkańców nieistniejących światów. Daje to możliwość porzucenia konwenansów i zajęcia się sednem, przerysowania pewnych zjawisk, by były bardziej czytelne. Le Guin odziera utarte w świadomości zależności, hierarchie, stereotypy itp., które uważamy za „naturalne”, z ich kontekstu i przenosi je w inne otoczenie. Wyglądają tam dziwnie, nienaturalnie i obco. Dlaczego więc w takiej samej formie akceptujemy je w realnym życiu? Tak, książki Le Guin to lektury dla rewolucjonistów.

piątek, 29 lipca 2011

Ignacy Karpowicz, Balladyny i romanse

Bogowie zstępują na Ziemię, by zająć miejsca na widowni wszechświata. Ziemia jest piękna i szczęśliwa. Miejscami. Mogliby ulokować się na jakieś wyspie z katalogu, gdzie zawsze świeci słońce. Wybierają jednak „kraj z promocji” – Polskę. Podczas pobytu, wchodzą w interakcje, również seksualne, z mieszkańcami. Książka ma też swoich bohaterów wśród „zwyczajnych” ludzi, którzy przeżywają swoje, w sumie dość nudne mimo kontaktów z bogami, historie.
I tyle, jeśli idzie o fabułę.
Niebo jest zbudowane przede wszystkim ze słów – pisze Karpowicz. Podobnie jak książki. A słów jest u Karpowicza dużo. Układają się w skomplikowane porównania – ze względu na kontekst, można by nazwać je homeryckimi – obszerne opisy i wtrącenia. Występują po przecinkach, ale głównie w nawiasach przypominających wagony jednego pociągu – po kilka w jednym zdaniu. Niektóre z nich urzekają trafnością stwierdzeń, inne nużą. Na scenę, w przerwach pomiędzy fabułą, wkraczają pojęcia (jak pamięć, prawda, czas), które dokonują swoistej autoprezentacji. To w sumie najciekawsze fragmenty – prezentują bogactwo frazeologiczne języka.
Czytanie tej powieści przypomina surfowanie po Internecie. Tak naprawdę nie wiesz, gdzie zaniesie cię kolejny link. Wędrujesz po olbrzymiej sieci ciekawych odniesień i banalnych historii, pozornie ze sobą niepowiązanych. W jednej chwili czytasz o zakupach w Biedronce, w innym o Ozyrysie; w jednym o masturbacji, w innym o wykładaniu statystyki. Wybór kolejnych tematów jest przypadkowy. To taki sam wybór jak przy klikaniu w Internecie – nie poświęcasz mu czasu, nie zastanawiasz się nad nim, działasz pod wpływem impulsu. Czy taki zabieg ma jakiś głębszy sens? Można oczywiście powiedzieć, że to odniesienie do życia. No bo ile osób planuje je sobie dokładnie, a ile mówi: „Jakoś to będzie, zobaczymy” i klika dalej w niesatyfkacjonujące kontakty i niepewne okazje?

środa, 13 lipca 2011

Sarah Waters, Fingersmith

What would you do if someone offered you three thousand pounds? Well... you must trick a lady, make her love your associate and put her in a madhouse. That shouldn’t be difficult, because you are a fingersmith, grown up among petty thieves at Lant Street in London. Well, easy to say.
It was really hard, almost impossible, to predict what happen next. In the middle of the book, there is a turn o the plot, which made my cheeks redden even more. What I like in Sarah Water’s books most is that the lesbian love is something as natural in society as heterosexual one. Nobody is making laugh and nobody is pointing out two ladies in love. It is some kind of the parallel reality, because of course in our societies, especially during previous centuries, women were not to be together. This is also the main objection towards Waters among lesbian societies now. They say that Water’s books have nothing in common with real life, say nothing about everyday struggle. But why should they? Isn’t that obvious that lesbians should have their own happily-ever-after stories like everybody else? Growing up in a culture where female princesses long to have their Mr. Rights it is quite hard to resist the stereotypes. And when you do, for example by reading, it occurs that every lesbian must be unhappy because of... being a lesbian. For me, it is some kind of self-fulfilling prophecy and I reject that. I prefer to read about happy women in love.

wtorek, 7 czerwca 2011

George R.R. Martin, Starcie królów


Do starcia królów potrzeba ich co najmniej dwojga. W Zachodnich Królestwach jest urodzaj. Do schedy po Robercie pretendują trzej lordowie, jego syn i inni. Trudno powiedzieć, kto ma do niego prawo. Ziemie Królestw ogarnia wojna, a niebo przemierza czerwona kometa. Niektórzy mówią, że zwiastuje narodziny smoków. Ale kto wierzy w istnienie smoków, nawet jeśli ich ogromne czaszki wciąż spoczywają w podziemiach zamku Królewskiej Przystani? Inni wolą w gorejącym ogniu komety upatrywać zwiastuna nadejścia Pana Światła. Jedno jest jednak pewne – magia budzi się do życia, a zajęci doczesnością ludzie zdają się tego w ogóle nie zauważać. Jedynie Strażnicy Muru ślą coraz bardziej niecierpliwe listy. Tymczasem ogłoszono koniec lata a Zima nadchodzi wielkimi krokami.

Czym tak naprawdę jest owa Zima? Bo już chyba nikt nie ma złudzeń, że to tylko pora roku z przesadnie dużą ilością bieli. Jeśli Jesień to splądrowane ziemie, głodujące miasta, zakradające się i mordujące cienie; jeśli to martwi-żywi Inni i skłócone społeczeństwa rzucone w wir wojny, to strach pomyśleć co jeszcze przed nami. Zima będzie zapewne eskalacją wszystkich tych konfliktów. Czy istnieje jeszcze szansa na ponowne przyjście Lata?


A może Zima będzie czasem potężnych kobiet? Znamy już kilka kandydatek. Prawie przy każdej ważniejszej, męskiej postaci pojawia się jego odpowiedniczka. Czasem działają razem w jakiejś sprawie, czasem przeciw. W Królewskiej Przystani o wpływy na dworze walczą Cersei i Tyrion. Siostra Theona Greyjoy’a, Asha wyprzedziła go już w walce o schedę po ojcu. Prawdziwą autorką sukcesu Stannisa jest Melisandre. Renly ma (lub miał) Brienne a do odziedziczenia Winterfell, poza królem Robbem, pretendują już tylko dwie siostry – Sansa i Arya. Tylko Daenerys wydaje się osamotniona na wschodzie. Ma na pociechę jedynie trzy smoki. Trudno powiedzieć, czy taki dualizm będzie miał znaczenie w kolejnych częściach, czy jest jedynie mimowolnym odwzorowaniem dualizmu kultury, w której się obracamy: męskie/żeńskie, dzień/noc, życie/śmierć itp. Pozostaje tylko czytać dalej.

wtorek, 10 maja 2011

George R. R. Martin, Gra o tron

Jest Mur; zamki, w tym królewski z urzędującym w nim tłustym i rubasznym Królem; lordowie; Północ i Południe; osierocone rodzeństwo poprzedniego władcy i nowy Namiestnik. Nowy Namiestnik ma do wypełnienia poważne zadanie. Co Król wymarzy, ma zbudować. W dosadniejszej zaś wersji, krążącej wśród poddanych, co Król zje, Namiestnik ma pozbierać… skutki. Mniej więcej od tego momentu, mianowania nowego Namiestnika oczywiście, a nie zbierania nieczystości, zostajemy wciągnięci w sieć intryg dworskich i poza dworskich. Sieć jest tak skomplikowana jak zarządzanie quasi-średniowiecznym państwem, gdzie pożąda się władzy, a głos ludu ma siłę oddziaływania jedynie w najbliższej karczmie. Dziesiątki postaci przemierzają strony tej książki, to prawda. Niektóre okażą się kluczowe, choć wydają się niepozorne (Karzeł). Inne zaś mimo, że potężne (Królowa) i wpływające na rozwój wydarzeń, wypowiedzą do nas bezpośrednio jedynie kilka zdań. W tym to najsłynniejsze: „W walce o tron zwycięża się albo umiera. Nie ma ziemi niczyjej”. Uwaga! Nie mylić z serialem, gdzie Królowej wkłada się w usta o wiele więcej wypowiedzi. Nie należy się jednak złościć z powodu takich „przekłamań” skoro scenarzystą jest sam autor.


No dobrze, ale jak w tej plejadzie postaci wypadają kobiety? Czy, jak przystało na fantastykę, mają do odegrania głównie role matek, żon, dziwek lub ewentualnie  wojowniczek? No cóż… Ale z drugiej strony mężczyźni też nie mają dużego wyboru - rycerze, królowie, strażnicy Muru – ubrani na czarno i żyjących w celibacie. Proponuję zacisnąć zęby i bronić przed nasuwającymi się skojarzeniami. A ty, z kim się utożsamiasz?