piątek, 29 lipca 2011

Ignacy Karpowicz, Balladyny i romanse

Bogowie zstępują na Ziemię, by zająć miejsca na widowni wszechświata. Ziemia jest piękna i szczęśliwa. Miejscami. Mogliby ulokować się na jakieś wyspie z katalogu, gdzie zawsze świeci słońce. Wybierają jednak „kraj z promocji” – Polskę. Podczas pobytu, wchodzą w interakcje, również seksualne, z mieszkańcami. Książka ma też swoich bohaterów wśród „zwyczajnych” ludzi, którzy przeżywają swoje, w sumie dość nudne mimo kontaktów z bogami, historie.
I tyle, jeśli idzie o fabułę.
Niebo jest zbudowane przede wszystkim ze słów – pisze Karpowicz. Podobnie jak książki. A słów jest u Karpowicza dużo. Układają się w skomplikowane porównania – ze względu na kontekst, można by nazwać je homeryckimi – obszerne opisy i wtrącenia. Występują po przecinkach, ale głównie w nawiasach przypominających wagony jednego pociągu – po kilka w jednym zdaniu. Niektóre z nich urzekają trafnością stwierdzeń, inne nużą. Na scenę, w przerwach pomiędzy fabułą, wkraczają pojęcia (jak pamięć, prawda, czas), które dokonują swoistej autoprezentacji. To w sumie najciekawsze fragmenty – prezentują bogactwo frazeologiczne języka.
Czytanie tej powieści przypomina surfowanie po Internecie. Tak naprawdę nie wiesz, gdzie zaniesie cię kolejny link. Wędrujesz po olbrzymiej sieci ciekawych odniesień i banalnych historii, pozornie ze sobą niepowiązanych. W jednej chwili czytasz o zakupach w Biedronce, w innym o Ozyrysie; w jednym o masturbacji, w innym o wykładaniu statystyki. Wybór kolejnych tematów jest przypadkowy. To taki sam wybór jak przy klikaniu w Internecie – nie poświęcasz mu czasu, nie zastanawiasz się nad nim, działasz pod wpływem impulsu. Czy taki zabieg ma jakiś głębszy sens? Można oczywiście powiedzieć, że to odniesienie do życia. No bo ile osób planuje je sobie dokładnie, a ile mówi: „Jakoś to będzie, zobaczymy” i klika dalej w niesatyfkacjonujące kontakty i niepewne okazje?

środa, 13 lipca 2011

Sarah Waters, Fingersmith

What would you do if someone offered you three thousand pounds? Well... you must trick a lady, make her love your associate and put her in a madhouse. That shouldn’t be difficult, because you are a fingersmith, grown up among petty thieves at Lant Street in London. Well, easy to say.
It was really hard, almost impossible, to predict what happen next. In the middle of the book, there is a turn o the plot, which made my cheeks redden even more. What I like in Sarah Water’s books most is that the lesbian love is something as natural in society as heterosexual one. Nobody is making laugh and nobody is pointing out two ladies in love. It is some kind of the parallel reality, because of course in our societies, especially during previous centuries, women were not to be together. This is also the main objection towards Waters among lesbian societies now. They say that Water’s books have nothing in common with real life, say nothing about everyday struggle. But why should they? Isn’t that obvious that lesbians should have their own happily-ever-after stories like everybody else? Growing up in a culture where female princesses long to have their Mr. Rights it is quite hard to resist the stereotypes. And when you do, for example by reading, it occurs that every lesbian must be unhappy because of... being a lesbian. For me, it is some kind of self-fulfilling prophecy and I reject that. I prefer to read about happy women in love.