poniedziałek, 17 października 2011

Jacek Bocheński, Antyk po antyku

Miało być tak pięknie. Zachęcona opisem na okładce, nastawiałam się na prawdziwą podróż przez wieki z profesorem erudytą. Miał być dla mnie jak Wergiliusz, który oprowadzi mnie po zaświatach antyku. Mieliśmy razem tropić starożytne wątki we współczesności. Miałam wsłuchiwać się w jego „pełne subtelnego humoru refleksje”, miałam czerpać pełnymi garściami z jego wiedzy. Cóż... Tymczasem z siedmiu esejów, które składają się na niewielki „Antyk po antyku”, tylko jeden (pierwszy) zdaje się spełniać te kryteria. Reszta, poza nielicznymi fragmentami, to po prostu zapiski (pamiętnik) starszego pana, które dla biografów profesora (i nie tylko) na pewno okazały się ciekawe – jego przyjaźń z Herbertem, okoliczności wydania „Boskiego Juliusza” lub rozważania o tym, kiedy Stempowski zaczął myśleć o przybliżeniu polskim czytelnikom Owidiusza. Trudno jednak uznać utyskiwania na to, że nie uczy sie już łaciny w szkołach za tropienie antycznych wątków we współczesności. To mniej więcej tak, jakby napisać, że Madonna jest katoliczką, bo ma na imię Madonna i w dodatku śpiewa „Like a virgin”. Niestety znów wydaje mi się, że wydawcy poprzestali na przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron książki. Co więc ciekawego jest w tym jednym eseju? Dowiadujemy się z niego, jakie są społeczne skutki rewolucji przemysłowej, kto właściwie uczy dziś kogo, kim jest Homo novans i czy to przyjemny typ oraz jak to wszystko było kiedyś (czyli w starożytności). Ale, żeby za pięćdziesiąt stron od razu nominować do Nike 2011?