poniedziałek, 24 października 2011

Wojciech Cejrowski, Gringo wśród dzikich plemion

Zawsze mi się wydawało, że jeśli ktoś podróżuje po świecie, jest go po prostu ciekawy. Interesują go ludzie oraz podobieństwa i różnice, które go z nimi łączą i go od nich dzielą. Wydawało mi się, że taki podróżnik jest obserwatorem, stara się znaleźć wspólny mianownik dla ludzi z kultur zamieszkujących najbardziej fantastyczne zakamarki naszej planety. Taki podróżnik nie ocenia tylko opisuje, dodając kontekst dla jak najlepszego zrozumienia. Więc jeśli taki podróżnik napisze książkę, będzie to książka o ludziach, których odwiedza. Tymczasem książka Cejrowskiego jest przede wszystkim o nim samym, jest cejrocentryczna. Co wiem po jej przeczytaniu? Wiem, że Cejrowski-Kocha-Dzikich. Wiem, bo mi to ciągle powtarza, ale jednak tak naprawdę żadnego osobiście nie spotykam. Dzicy nie występują pod imionami. Płyną przez karty tej książki jednorodną masą, która stanowi tylko tło dla przygód autora. A o swoich przygodach Cejrowski opowiada dość wnikliwie. Wiem, że przeszedł granicę gwatemalsko-honduraską na książeczkę zdrowia, wiem, że miał w palcu larwę motyla canero, wiem, że ileś tam razy otarł się o śmierć, a wybrnął tylko dzięki swojemu niepowtarzalnemu sprytowi i tupetowi. Rozbudowane ego autora ustępuje na chwilę miejsca tylko innym białym – misjonarzowi, łowcy motyli czy Blondynce. Dzicy natomiast występują jako tragarze, przewodnicy i konwojenci. Robią to, co zawsze – służą białemu.

środa, 19 października 2011

Brian Aldiss, Non stop

Plemię Greena przemierza wszechświat nie zdając sobie sprawy, że ich dom to tak naprawdę statek kosmiczny. Tę wiedzę tajemną posiada kapłan Marapper, który namawia m.in. myśliwego Complaina na wyprawę w poszukiwaniu Sterowni. Chciwy i chytry kapłan chce władzy nad statkiem. Żeby jednak tego dokonać konieczne jest przedarcie się przez porośnięte ponikami Martwe Drogi i pokonanie mieszkańców Dziobu. Na drodze czyha sporo niebezpieczeństw, z których inteligentne szczury i porozumiewające się telepatycznie ćmy to nic w porównaniu z Gigantami i Obcymi. Cała ich wyprawa zmierza do zaskakującego finału, dzięki któremu odkryją prawdę o nich samych.
„Non stop” to pierwsza powieść SF tego znanego amerykańskiego pisarza. Wydana ponad pół wieku temu, poza pistoletami atomowymi, nie razi anachronicznością. Za to trzyma w napięciu od pierwszych stron. Razem z bohaterami startujemy od stanu całkowitej niewiedzy, by zostać oświeconymi na końcu książki. „Non stop” to przykład dobrej fantastyki przygodowej. Ale nie tylko. Można w niej doszukać się odprysków naszych współczesnych pragnień. Bo czy ludzkość nie przemierza kosmosu, nie wiedząc zbytnio skąd i dokąd zmierza? I czy nie ma nadziei na to, że spotka w końcu jakiś światlejszych obywateli wszechświata, którzy wytłumaczą, o co w tym wszystkim chodzi? Tymczasem, mówi Aldiss, jesteśmy skazani na niewiedzę a nasze „życie jest długą, trudną podróżą”, w której widzimy tylko cienie na ścianach jaskini.

poniedziałek, 17 października 2011

Jacek Bocheński, Antyk po antyku

Miało być tak pięknie. Zachęcona opisem na okładce, nastawiałam się na prawdziwą podróż przez wieki z profesorem erudytą. Miał być dla mnie jak Wergiliusz, który oprowadzi mnie po zaświatach antyku. Mieliśmy razem tropić starożytne wątki we współczesności. Miałam wsłuchiwać się w jego „pełne subtelnego humoru refleksje”, miałam czerpać pełnymi garściami z jego wiedzy. Cóż... Tymczasem z siedmiu esejów, które składają się na niewielki „Antyk po antyku”, tylko jeden (pierwszy) zdaje się spełniać te kryteria. Reszta, poza nielicznymi fragmentami, to po prostu zapiski (pamiętnik) starszego pana, które dla biografów profesora (i nie tylko) na pewno okazały się ciekawe – jego przyjaźń z Herbertem, okoliczności wydania „Boskiego Juliusza” lub rozważania o tym, kiedy Stempowski zaczął myśleć o przybliżeniu polskim czytelnikom Owidiusza. Trudno jednak uznać utyskiwania na to, że nie uczy sie już łaciny w szkołach za tropienie antycznych wątków we współczesności. To mniej więcej tak, jakby napisać, że Madonna jest katoliczką, bo ma na imię Madonna i w dodatku śpiewa „Like a virgin”. Niestety znów wydaje mi się, że wydawcy poprzestali na przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron książki. Co więc ciekawego jest w tym jednym eseju? Dowiadujemy się z niego, jakie są społeczne skutki rewolucji przemysłowej, kto właściwie uczy dziś kogo, kim jest Homo novans i czy to przyjemny typ oraz jak to wszystko było kiedyś (czyli w starożytności). Ale, żeby za pięćdziesiąt stron od razu nominować do Nike 2011?

piątek, 7 października 2011

Martyna Wojciechowska, Kobieta na krańcu świata 2

Przyznaję – sięgnęłam po tę książkę ze względu na postać autorki. Imponuje mi tym, że realizuje w życiu swoje marzenia, ciągle prze naprzód i nie przeszkadzają jej w tym nawet najwyższe góry na naszej planecie. Imponuje mi, że nie zrezygnowała z tego wszystkiego na rzecz macierzyństwa. Wiele kobiet w Polsce rezygnuje ze swoich planów zawodowych, bo utarło się, że jeśli tego nie zrobią, będą złymi matkami. A bycie „złą matką” ma mniej więcej taki wydźwięk jak „gej Żyd”, czyli negatywny.
No więc zaimponowała mi postać autorki, ale mimo wszystko spodziewałam się banałów w rodzaju: „kobiety są szyją, która kręci głową” – takich wyświechtanych frazesów o roli kobiet i mężczyzn. Tymczasem... książka mnie zaskoczyła.