wtorek, 10 maja 2011

George R. R. Martin, Gra o tron

Jest Mur; zamki, w tym królewski z urzędującym w nim tłustym i rubasznym Królem; lordowie; Północ i Południe; osierocone rodzeństwo poprzedniego władcy i nowy Namiestnik. Nowy Namiestnik ma do wypełnienia poważne zadanie. Co Król wymarzy, ma zbudować. W dosadniejszej zaś wersji, krążącej wśród poddanych, co Król zje, Namiestnik ma pozbierać… skutki. Mniej więcej od tego momentu, mianowania nowego Namiestnika oczywiście, a nie zbierania nieczystości, zostajemy wciągnięci w sieć intryg dworskich i poza dworskich. Sieć jest tak skomplikowana jak zarządzanie quasi-średniowiecznym państwem, gdzie pożąda się władzy, a głos ludu ma siłę oddziaływania jedynie w najbliższej karczmie. Dziesiątki postaci przemierzają strony tej książki, to prawda. Niektóre okażą się kluczowe, choć wydają się niepozorne (Karzeł). Inne zaś mimo, że potężne (Królowa) i wpływające na rozwój wydarzeń, wypowiedzą do nas bezpośrednio jedynie kilka zdań. W tym to najsłynniejsze: „W walce o tron zwycięża się albo umiera. Nie ma ziemi niczyjej”. Uwaga! Nie mylić z serialem, gdzie Królowej wkłada się w usta o wiele więcej wypowiedzi. Nie należy się jednak złościć z powodu takich „przekłamań” skoro scenarzystą jest sam autor.


No dobrze, ale jak w tej plejadzie postaci wypadają kobiety? Czy, jak przystało na fantastykę, mają do odegrania głównie role matek, żon, dziwek lub ewentualnie  wojowniczek? No cóż… Ale z drugiej strony mężczyźni też nie mają dużego wyboru - rycerze, królowie, strażnicy Muru – ubrani na czarno i żyjących w celibacie. Proponuję zacisnąć zęby i bronić przed nasuwającymi się skojarzeniami. A ty, z kim się utożsamiasz?